Zetknięcie z kitesurfinfgiem było jak strzała Amora. Objawy były typowe: maślany wzrok, rozanielenie na twarzy i desperackie szukanie pretekstów, żeby znaleźć się blisko obiektu uczucia.
Same nie możemy uwierzyć, że ten wpis nie powstał wcześniej, bo kitesurfing od lat kochamy miłością niezmienną. Ale w sumie – jak do tego doszło? Dlaczego dziewczyny kochają kitesurfing? I czemu uważamy, że to prawdziwa miłość, a nie jakieś tam przelotne zauroczenie? Dziś będzie o tym więcej. Z okazji Walentynek postanowiłyśmy opisać naszą historię miłości do kitesurfingu. No to zaczynamy!
#1 Strzała Amora
Wielokrotnie słyszałyśmy, coś w stylu: „Ale sobie fajną pasję wybrałyście!”. Zgadza się – kitesurfing to świetny sport, ale nasze początki z wyborem niewiele miały wspólnego.
Poraziło nas – tak po prostu. Zetknięcie z kitesurfinfgiem było jak strzała Amora. Gdy przypadkowo trafiłyśmy na pierwszy spot (więcej o tym pisałyśmy tutaj), nasz los był przesądzony.
Objawy były typowe: maślany wzrok, rozanielenie na twarzy i desperackie szukanie pretekstów, żeby tylko być blisko obiektu uczucia.
Szłyśmy do szkółki, na pierwszą lekcję, jak ćmy do światła. Udawałyśmy, przed sobą i przed otoczeniem, że to tyko tak na chwilę, z ciekawości, dowiedzieć się ile lekcje kosztują i w ogóle… Noooo, może spróbować. W głębi duszy wiedziałyśmy już jednak, że klamka zapadła.
Jeszcze przez chwilę, przynajmniej pozornie, trzymałyśmy fason. Ale po pierwszych bodydragach dopamina zupełnie zalała nam mózg. Na jakiś czas, wszystko poza kite’em przestało się liczyć…
Plany urlopów nie powiązanych z kite’m, zostały anulowane na kilka lat.
#2 Trudne początki
W „Śnie nocy letniej” Szekspira (tak, tak – cytujemy klasykę) pada takie zdanie:
„The course of true love never did run smooth”. Czyli – w luźnym tłumaczeniu – „Prawdziwa miłość nigdy nie idzie gładko”.
Jeśli chodzi o nas i o kitesurfing, na pewno coś w tym jest. A raczej było – na początku.
Ile łez wówczas wylałyśmy, wie tylko piasek w różnych częściach świata, na który te łzy skapywały. Bo przecież miało wiać, a nie wieje. Jak to?! Miałyśmy plany! Miało być tak pięknie! A tymczasem – flauta. Nawet listek na drzewie nie drgnie! A więc wściekłość, żal, rozczarowanie, pustka, nadzieja i w końcu ekstaza, gdy wiatr wraca. Kompletny roller coaster uczuć i emocji. Jak to w miłości bywa. 😉
Gdy kwestia wiatru została przepracowana (no trudno, pewnych rzeczy nie zmienisz, więc trzeba zaakceptować), pojawił się inny problem: Starty na desce.
Oj, Zatoka Pucka słyszała wiele gniewnych słów (i nie zawsze cenzuralnych), gdy nadszedł bolesny etap podnoszenia się z wody. Upadki przy kolejnych nieudanych próbach, były jak zderzenie z rzeczywistością. Bo wcześniej bujałyśmy w obłokach żyjąc wyidealizowaną wizją bardzo łatwego sportu, który lada moment pozwoli nam szybować w przestworzach. Na etapie startów z wody okazało się, że dojście do tego etapu może się nieco przedłużyć…
Jeśli więc uznać za ważne kryterium to, że idzie jak po grudzie, to z całą pewnością kitesurfing jest naszą wielką miłością.
#3 To właśnie miłość
Po tych burzliwych początkach, przyszedł upragniony okres stabilizacji. Dotarliśmy się. Brak wiatru przestał przeszkadzać, starty zaczęły wychodzić, a pływanie na kite’cie okazało się tak przyjemne, jak od samego początku nam się wydawało.
Ba, odkryłyśmy, że kitesurfing jest ciekawszy i dużo bardziej różnorodny niż sądziłyśmy.
Na początku szczytem marzeń wydawało nam się pływanie bez patrzenia na latawiec, potem – z jedną ręką na barze, później – płynny zwrot, a po nim – oderwanie się od wody. Tymczasem skok to dopiero początek freestyle’u. A przecież jest jeszcze wave, coraz popularniejszy robi się foil.
Piękne jest także to, że kitesurfing nie może się znudzić. Choćby dlatego, że każdy spot jest inny, a każda sesja – nawet na tym samym spocie – zupełnie różna. Bo zmienia się siła wiatru i jego kierunek, zafalowanie wody, jej głębokość (pływy!) nasza kondycja. No i wreszcie, na każdym etapie nauki i pływania, można z kitesurfingu czerpać przyjemność, stawiać sobie nowe cele i mieć satysfakcję z ich realizacji.
Kitesurfing to nie jest materiał na szybki romans, ale na wieloletni związek. I to taki, w którym fascynacja nie słabnie, a wręcz przeciwnie – im dalej, tym ciekawiej.
#4 Chwilo, trwaj
Tak, dobrze widzicie. Kitesurfing ma wśród laików opinię sportu ekstremalnego, wymagającego siły i bardzo niebezpiecznego. Tymczasem nas urzekło i zaskoczyło jego łagodne oblicze.
Nauka sterowania latawcem, to głównie szkoła cierpliwości i delikatności, która sprawdza się tu lepiej niż jakiekolwiek rozwiązania siłowe.
Tak, kitesurfing (jak każdy sport) może być niebezpieczny, ale także wiele wybacza. Upadek z 3 metrów? Jeśli robimy to na głębokiej wodzie i pozbędziemy się deski, nic wielkiego nam się nie stanie.
Piękne jest też to, że mając podstawową sprawność (powiedzmy taką, jaka potrzebna jest do jazdy na rowerze) kitesurfing można uprawiać w zasadzie w każdym wieku. Ba, znamy osoby, które z sukcesem zaczynały pływać w wieku, 40, 50 albo 60 lat.
To miłość, która nie musi minąć wraz z młodością.
A jeśli tak, to na tym etapie wiemy już, że chyba, że chcemy się razem zestarzeć.
Bo postanowiłyśmy już nawet sformalizować ten związek, a certyfikat potwierdzający trwałość uczuć i zaangażowanie wstawił nam… urzędnik IKO. 😉
Nie pozostaje nam nic innego, jak mieć nadzieję, że ta miłość będzie trwać i to z wzajemnością. A więc – na zakończenie cytując Goethego – „Chwilo trwaj, jakże jesteś piękna!”.
A Wam, z okazji Walentynek, życzymy dużo miłości do kite’a albo każdej innej, o jakiej marzycie.
fot. Anna Jaklewicz
Leave a Reply