fbpx
with Brak komentarzy

DSC_8564 - Kopia

Jednym z moich największych kitesurfingowych sukcesów było… podrapanie się po łydce. Brzmi dziwnie? Już wyjaśniam.


IKO, czyli Międzynarodowa Organizacja Kitesurfingu (od angielskiego International Kiteboarding Organization), ma swój system oceniania umiejętności kursantów i kitesurferów. Niezwykle przydatny, bo pozwala w mgnieniu oka dogadać się, co kto umie.

System dzieli się na 4 poziomy, a każdy z nich na jeszcze kilka etapów. W dużym skrócie wygląda to tak:

– na pierwszym poziomie uczymy się sterowania latawcem

– na drugim przechodzimy drogę od pierwszych body dragów do pierwszych startów na desce

– na trzecim – opanowujemy m. in. pływanie pod wiatr i zwroty

– na czwartym  – przychodzi czas na skoki i bardziej zaawansowane umiejętności

System jest powszechnie uznawany, a zaliczenie części IKO III pozwala choćby na wypożyczenie sprzętu w szkółkach na całym świecie.

Lubię i szanuję tę skalę. Dzielnie wdrapuję się na jej kolejne szczebelki. A jednak, na boku, cichaczem, rozwijam moją własną kitesurfingową skalę ocen. Są na niej zupełnie inne kamienie milowe. Niespodziewane, także dla mnie, bo nie wyznaczam ich z góry. Dopiero, gdy je mijam jest radość i zaskoczenie, bo oto uświadamiam sobie, że opanowałam koleją kitesurfingową umiejętność.

Jak wygląda to moje prywatne IKO? Jakie były kluczowe momenty, kiedy poczułam, że przeszłam na kolejny poziom?

ACH_2345_01

1. Gdy zobaczyłam swoje palce u stóp

Na początku był tylko kite. Nie widziałam nic poza nim. W przenośni, ale i dosłownie. Po każdej lekcji miałam zakwasy szyi (znacie?), bo przez kilka godzin non stop wlepiałam w latawiec pełen podejrzliwości wzrok. Musiałam mieć go na oku. Wiedziałam, że wystarczy chwila nieuwagi i zrobi ze mną co zechce.

Niedorzeczne wydawały mi się pytania instruktora, typu: Widziałaś jak świetnie wystartowała twoja koleżanka?

Oczywiście, że nie widziałam! Nie widziałam palm na plaży, zachodzącego słońca i oczywiście ćwiczącej gdzieś z boku koleżanki. Bożego świata nie widziałam poza kite’em.

To był bolesny etap startów [więcej o trudach nauki startów piszę tu]. Na komendę ruszałam więc w prawo albo lewo, zapewniona wcześniej przez instruktora, że droga wolna. Taka procedura była konieczna, bo przecież tego, co jest na mojej trasie też nie widziałam. Aż do czasu…

Pewnego razu zobaczyłam swoje palce u stóp. A konkretnie – u lewej stopy. Były przede mną, na desce mknącej po wodzie. Zrozumiałam, że ja płynę! Płynę!!! Ba! Płynąc zaczynam widzieć świat dookoła mnie.

DSC_8634

2. Gdy pomyślałam o rybie z frytkami

To był piękny letni dzień. Typowe polskie Hawaje – gdy wieje długo, równo i na dodatek świeci słońce. W taki dzień nie wychodzi się zbyt szybko z wody. No więc pływałam. Pierwszą godzinę, drugą, trzecią… Umiałam już ostrzyć, więc swobodnie halsowałam w tę i z powrotem. Ale nic innego nie potrafiłam, a tego dnia nie ćwiczyłam żadnych nowych umiejętności, więc w pewnym momencie zaczęłam robić to dość mechanicznie, przy okazji myśląc, czy na obiad zjem rybę z frytkami, czy placki z łososiem, czy śledziowe koreczki…

MYŚLĄC! Na kite’cie, o czymś co kitem nie jest. Bo w wodzie czułam się już na tyle dobrze, że w głowie miałam przestrzeń na inne tematy. Zwłaszcza tak ważne jak ryba z frytkami!

Nawet trochę żałowałam tego momentu. Wcześniej, gdy 1000% uwagi szło w kite’a, taka pełna koncentracji sesja działała na umysł jak doskonały detoks.

3. Gdy podrapałam się po łydce

Ten moment wziął mnie z zaskoczenia. W trakcie pływania zaswędziała mnie łydka, więc się podrapałam. Tylko tyle i aż tyle. Dopiero po fakcie zorientowałam się, co się stało. Żeby to zrobić musiałam przecież puścić bar, chwilę sterować jedną ręką, na moment się schylić… I to wszystko płynąc! Byłam dumna. Puszczenie kurczowo do tej pory trzymanego baru wydawało mi się nie lada sukcesem. Tak się podnieciłam tym „osiągnięciem”, że oczywiście natychmiast popełniłam masę błędów.

DSC_8643

4. Gdy wykonałam polecenia instruktora

Nic nie widzę, nic nie słyszę i nie mam pojęcia, co się do mnie mówi. Mniej więcej tak wspominam swój stan świadomości na początku nauki. Obawiam się, że to powszechne. Wszak akweny pełne są instruktorów wrzeszczących na całe gardło „ODPUŚĆ BAR!” do kursanta, który broni baru jak niepodległości i za nic, ale to za nic, nie ma zamiaru wypuścić go z rąk.

Dzielnie podążałam tą ścieżką, zwykle najpierw przytakując instruktorowi, w międzyczasie zgadując, o co może mu chodzić i wreszcie wykonując polecenia na czuja.

Weźmy takie: Zrób dwa krótkie halsy po 50 metrów.

Doskonale! Ale skąd mam wiedzieć kiedy minęło 50 metrów?

Tak doszłam do etapu zwrotów, których, oszczędzając sporo zdrowia instruktorom, nauczyłam się sama. No… prawie. Bo jednak wychodziły koślawo.

Wtedy znajomy instruktor zlitował się i postanowił skorygować moje błędy.

Wystarczyło półgodziny i dobry nauczyciel, a zwroty zaczęły wychodzić idealnie!

Ale nie to było najważniejsze. Jak dziecko cieszyłam się, że rozumiem, co instruktor mówi i robię dokładnie to, czego ode mnie chce. Odpływam i wracam dokładnie w to samo miejsce, a potem spokojnie zatrzymuję się tuż obok niego, za każdym razem poprawiając technikę.

5. Gdy zobaczyłam, że płynę po swoim śladzie

Oczywiście, tak naprawdę, najważniejszy był inny efekt tej lekcji. Wreszcie nauczyłam się w miarę dobrze i w miarę płynnie zawracać! Zrozumiałam to, gdy zobaczyłam, że tuż po zwrocie, płynę dokładnie po swoim śladzie na wodzie. Chyba trochę się wtedy wzruszyłam…

ACH_2254_01

6. Gdy wyszłam z wody z okularami na głowie

Kto się uczył ten wie. Woda to żywioł. Wiatr to żywioł. Razem potrafią zdziałać wiele, np. zabrać Ci luźny strój kąpielowy (majteczki na sznureczki, to zły pomysł na lekcję). Ale w pierwszej kolejności zabiorą Ci okulary słoneczne. Trochę pomaga kask, trochę – sznurek przyczepiony do zauszników, trochę – specjalny profil sportowych okularów. Ale że ich nie zgubisz, gwarancji nie ma. Na wszelki wypadek, tych ulubionych nie bierz na wodę. Zwłaszcza na początku…

Ja nauczyłam się pływać bez okularów. Głównie jednak dlatego, że zachlapane bardziej pogarszają niż poprawiają widzenie.

Ale kiedyś, przez roztargnienie, poszłam na sesję z okularami. Na głowie, nie na oczach, więc nawet tego nie zauważyłam. Zorientowałam się dopiero wychodząc z wody. Po kilku godzinach pływania, okulary nadal były na miejscu.

Zrozumiałam wtedy, że przynajmniej ten pierwszy etap nauki, ma już wreszcie za sobą.


Zdjęcia w tekście: Mraczek Photo, Adam „Harry” Charuk

Sprzęt: Slingshot (latawiec), SU-2 Kiteboards (deska), Hang10.pl (lycra)

ACH_2406_01

Zapisz się na naszą listę mailingową

Pobierz BEZPŁATNIE e-book "Podręcznik kitesurfingu dla totalnie początkujących"

My też nie lubimy spamu. Będziemy wysyłać Ci tylko informacje o campach.

Leave a Reply

Chcesz być na bieżąco z informacjami o campach?
Zamów nasz newsletter!
ZAMAWIAM

Pobierz bezpłatnie e-book "Podręcznik kitesurfingu dla
totalnie początkujących"

Zapisz się na naszą listę mailingową, żeby otrzymać podręcznik całkowicie bezpłatnie.
close-link