1-8 czerwca wybrałyśmy się do El Gouny na pierwszy zagraniczny Kite&Wake Camp organizowany przez Dziewczyny, Które Kochają Kitesurfing
Już od dawna chodziło nam po głowie, żeby świetną atmosferę naszych helskich campów przenieść za granicę. Chciałyśmy wyjechać, by także poza polskim sezonem, w kobiecym gronie wspólnie szkolić się, wspierać w robieniu postępów i – oczywiście – bawić. Zimą zapadła decyzja: Robimy to!
Pozostał jeszcze wybór miejsca – w miarę blisko, w miarę tanio i z dobrymi statystykami wiatrowymi. Wybrałyśmy więc El Gounę w Egipcie.
Po pierwsze dlatego, że szybko (4 godziny) i łatwo (liczne loty czarterowe) można tam dolecieć.
Po drugie dlatego, że w El Gounie jest co robić nawet w bezwietrzne dni – nurkowanie, snorklowanie, wakepark, SUP-y, a nawet golf – to wszystko jest do wyboru, gdyby pogoda nie sprzyjała kitesurfingowi. Choć byłyśmy optymistkami – ze statystyk wynikało, że mamy szanse na 70% dni z wiatrem.
No i po trzecie – baza. Na miejscu miałyśmy do dyspozycji doświadczoną szkołę Red Sea Zone oraz bazę z przebieralniami, szafkami, kompresorami, przechowalnią sprzętu, a nawet hotelową knajpką tuż obok, dzięki czemu nie były konieczne wyprawy na lunch do naszego miejsca zamieszkania.
Pozostało tylko bukować bilety i jechać. Tak też zrobiłyśmy! 1 czerwca wyruszyłyśmy do El Gouny na Kite&Wake camp współorganizowany przez Dziewczyny, Które Kochają Kitesurfing i Easy Surf Travel..
Bladym świtem na podbój El Gouny
Byłoby przesadą powiedzenie, że spotkałyśmy się kwitnące i w szampańskich nastrojach. 😉 Wszak lot miałyśmy o… 5.00 rano, a zbiórkę – odpowiednio – o 2.30. Ale – jak na tę porę – nastawienie było pozytywne, nastroje dobre, a punktualność – niemal wzorowa. I tak bladym świtem ruszyłyśmy na spotkanie z Egiptem.
W Hurghadzie przywitał nas piękny, gorący i wietrzny (!!!) dzień. Taka pogoda – jak się później okazało – miała się utrzymać niemal przez cały nasz pobyt.
Potem transfer do hotelu, czas na szybkie odświeżenie się i lunch. A pod względem jedzenia hotel Rihana Three Corners baaardzo dał radę – ogromny wybór, różnorodność i codziennie coś innego)!
Jeszcze tego samego dnia po południu, byłyśmy na spocie.
Na pierwszy ogień poszły zajęcia dla początkujących – okno wiatrowe, systemy bezpieczeństwa i wszystko, to czego trzeba dowiedzieć się na starcie przygody z kitesurfingiem.
Wszyscy kochają tandemy (i robią progres)
I jeszcze tego samego dnia udało się zrobić pierwsze tandemy, czyli pływanie w duecie, na jednej desce z instruktorem – Piotrem „Camelem” Szlagowskim – odpowiedzialnym na campie za nasze szkolenia.
Właśnie one okazały się absolutnym hitem campu. To wyjątkowe doświadczenie, które pozwala zupełnie „zielonym” osobom – przekonać się, jeszcze nawet przed rozpoczęciem szkolenia, jak to jest płynąć, zawracać, a nawet skakać!
Bardziej zaawansowanym pływanie z instruktorem, który na bieżąco tłumaczy do ucha co i jak, pomaga z kolei w nauczeniu się nowych rzeczy np. skoków.
Po tandemach przyszedł czas na samodzielną naukę, w grupach na podobnym poziomie zaawansowania i pod okiem naszych świetnych instruktorów (Camel, Darek, Ania, Faustyna, Kajetan – dzięki!).
Oprócz ich zaangażowania i doświadczenia, niezbędny do zrobienia progresu był wiatr, a ten okazał się dla nas bardzo łaskawy. Wiało przez pierwszych 6 dni ciągiem, co dawało możliwość robienia nawet 2 sesji szkoleniowych dziennie. Efekty były imponujące. Wiele uczestniczek zaczynało od zera i wszystkie, bez wyjątku, doszły w trakcie campu do pierwszych startów deską! Dziewczyny, jesteśmy z Was dumne!
W tym czasie bardziej zaawansowane uczestniczki ćwiczyły ostrzenie, zwroty, czy pływanie na switchu.
Nocne życie campu
Wieczorami, po tak intensywnym szkoleniu, byłyśmy padnięte. Ale w końcu kitesurferski nie poddają się łatwo zmęczeniu! Po kolacji wyruszałyśmy w miasto, żeby zapoznać się z El Gouną z nieco innej strony.
Do gustu przypadła nam knajpka Dunes, gdzie mogłyśmy rozsiąść się wygodnie na poduchach i przy shishy oraz drinku, porozmawiać o kitesurfingu, postępach w szkoleniu i o wszystkim innym.
W klubie Club House mogłyśmy wyszaleć się na parkiecie (hmmm, w sumie tak naprawdę to na piasku) i to w bardzo malowniczym otoczeniu – z jednej strony mając klubowy basen, a z drugiej – kanały El Gouny.
Ale wieczorami chętnie wracałyśmy także do naszej bazy, gdzie spędziłyśmy chyba najpiękniejsze wieczory wyjazdu.
Podczas jednego z nich specjalnie dla nas rozpalono wielkie ognisko. I w środku egipskiej nocy, pod gwiazdami przy akompaniamencie gitary (tym razem Camel z instruktora przeistoczyła się w muzyka – byłyśmy pod wrażeniem!), mogłyśmy pośpiewać polskie klasyki. Whisky znów była najlepszą z dam, a Ela straciła przyjaciela. Wiadomo 😉
Innym razem, z okazji cyklicznej imprezy Ja’Mondays baza Red Sea Zone zamieniła się w tętniący życiem klub – z muzyką na żywo, elementami jam session i oczywiście tańcami do później nocy. Co tu dużo mówić – parkiet był nasz! 🙂
Gdy nie wieje (i nadal jest super)
Siódmego dnia campu wiatr siadł. I prawdę mówiąc nawet nas to trochę cieszyło. Po 6 intensywnych dniach na wodzie byłyśmy już wypływane, a dzięki flaucie była okazja odwiedzić wreszcie lokalny wakepark, czyli Sliders Cable Park. Tam mogłyśmy na małym wyciągu poćwiczyć pierwsze starty i zwroty, a potem sprawdzić czego się nauczyłyśmy na większym wyciągu.
Kolejnego dnia campu wiatr był słaby. To idealne warunki, żeby nauczyć się self rescue.
Ale słaby wiatr i ostatni dzień campu, były także idealną okazją, żeby wyprowadzić na wodę campową maskotkę – flaminga. 🙂 I tak spełniło się nasze małe marzenie. Od dawna bowiem szukałyśmy śmiałka, który podejmie się wyzwania… ujeżdżania flaminga. Tym razem się udało i powożony przez Camela flaming pomknął po wodzie napędzany siłą wiatru i latawcem. Ba, na „pace” znalazło się nawet miejsce dla kilku naszych dziewczyn!
Potem przyszedł czas na to, na co wiele uczestniczek campu czekało od początku, czyli rozstrzygnięcie konkursów. Stawka była wysoka, bo do wygrania była deska od SU-2 z kolekcji Kitebird. Zgarnęła ją Monika, a Agata, Wanda i Asia dostały piękne kitebirdowe koszulki.
Marysia zdobyła piękny kokon od Boska’s Teddies, Ania bluzę z nowej kolekcji Zooki, a Patrycja sukienkę Chasing Lands.
Kilka szczęściar dostało także bransoletki od Nalu. Radości było co niemiara, bo żadna z dziewczyn nie została bez zasłużonej nagrody.
Dzień zakończyłyśmy zwiedzaniem El Gouny od strony wody. Kilka dziewczyn wybrało się na tę wprawę na SUP-ach, a wszystkie mogły pomknąć kanałami El Gouny na motorówce.
Tak dotarłyśmy do klubu Club House, który w ciągu dnia zamienia się przyjemny beach bar. Tym razem zamiast szaleństw na parkiecie (piasku), wybrałyśmy szaleństwa w basenie i konkurs ekstremalnych skoków do wody!
To było idealne zakończenie campu i idealne zwieńczenie naszego spotkania z El Gouną. Zakochałyśmy się w jej chillowym klimacie, świetnej bazie i ludziach (Paula z biura szkoły Red Sea Zone – dziękujemy!), dzięki którym ten camp był tak fantastyczny!
A przecież jeszcze tylu rzeczy nie zrobiłyśmy – snorklowanie, nurkowanie, gokarty… No i ten golf. 😉 Ale przede wszystkim mamy jeszcze tyle do nauczenia się, jeśli chodzi o kitesurfing! Jest więc mnóstwo powodów, żeby wrócić do El Gouny jak najszybciej. Dlatego już planujemy kolejną wyprawę!
Współorganizatorem wyjazdu było Easy Surf Travel
Główni sponsorzy: SU-2 Kiteboarding, Lirene
Sponsorzy: Chasing Lands, Hang 10, Zooki Wear, Nalu, Boska’s Teddies
Zdjęcia: Adam HARRY Charuk
2 Responses
„Ograniczenia są tylko w głowie”. Niesłysząca Ania o nauce kitesurfingu – Dziewczyny, które kochają kitesurfing i surfing
[…] [Relację z czerwcowego campu w El Gounie wraz z mnóstwem zdjęć znajdziesz TUTAJ] […]
„Ograniczenia są tylko w głowie”. Niesłysząca Ania o nauce kitesurfingu – Dziewczyny, które kochają kitesurfing
[…] Ania i inne uczestniczki campu w El Gounie otwierają powitalne gift packi [Relację z czerwcowego campu w El Gounie wraz z mnóstwem zdjęć znajdziesz TUTAJ] […]